Rozmowa z Justyną Kowalczyk, mistrzynią świata w biegach narciarskich
Najwięcej oczekuję sama od siebie
Nasz Dziennik, 2009-11-08
Rozmowa z Justyną Kowalczyk, mistrzynią świata w biegach narciarskich
Ma Pani na koncie złote medale mistrzostw świata, Kryształową Kulę, olimpijski brąz, status wielkiej gwiazdy sportu, a jednak wciąż pozostaje Pani tą samą osobą, co kilka lat temu, z dużym dystansem do siebie i z pokorą wobec życia. To trudne?
- Ależ skąd. Biegi narciarskie to straszliwie ciężka dyscyplina sportu. Wstaję codziennie o 5 rano ze świadomością, że przede mną trzy ciężkie treningi, które doprowadzą mnie na skraj wyczerpania. Podczas zgrupowania na lodowcu Dachstein, na wysokości 3 tysięcy metrów, biegałam dzień w dzień co najmniej po trzy godziny. Łącznie treningi zajmowały ponad dwa razy tyle. To wystarczy, by moje ego cały czas tkwiło na swoim miejscu i za bardzo się nie wychylało. Nie mam nawet czasu na zachłystywanie się sukcesami, a poza tym to nie leży w mojej naturze.
Przed Panią sezon szczególny, z igrzyskami w Vancouver jako imprezą główną. Pojawił się już dreszczyk emocji, odczuwa Pani większą niż zazwyczaj presję?
- Wiem, że będzie ciężko. Presję czuję, nie ukrywam, ale nie waszą, dziennikarzy, czy kibiców. Wytwarzam ją sama, bo sama od siebie wiele wymagam, wiele oczekuję. Jeśli sobie z tym poradzę, nie zachoruję, nie wejdę zbyt nerwowo w sezon, powinno być dobrze. Krok po kroczku, start po starcie. Na początku nie oczekuję jakichś spektakularnych sukcesów, nie zdziwię się i nie zdenerwuję słabszymi wynikami w Pucharze Świata. Potrzebuję około 30 startów, by znaleźć się w optymalnej formie. Oczywiście może się zdarzyć, że na najwyższe obroty wejdę wcześniej, ale nie szybko. Mój organizm odczuwa na razie trudy przygotowań, musi złapać świeżość, a ta przyjdzie z czasem.
Przygotowania i pracę zweryfikują dopiero zawody, teraz co najwyżej możemy mówić o wewnętrznych przekonaniach, więc o nich porozmawiajmy. Czuje Pani moc, formę - większe niż choćby w analogicznym momencie ubiegłego roku?
- Jak pan powiedział, poczekajmy do zawodów. Dziś sama nie wiem, czy jest dobrze, ciężko to wyczuć. Trenuję sama, nie mam nikogo do porównania. Hurraoptymistką przed sezonem nigdy nie byłam, ale też nie mam prawa być pesymistką. Trzeba biegać i walczyć.
Taki charakter, waleczność będą w najbliższych miesiącach szalenie istotne, zwłaszcza że natrafi Pani po drodze na sporo problemów. Podstawowy to oczywiście profil trasy olimpijskiej.
- W walce o medal olimpijski liczą się najdrobniejsze szczegóły, choćby zwykły podmuch wiatru, zły dzień, humor, nastawienie. A tu przyjdzie rywalizować nam na trasie, która kompletnie mi nie leży. I nie chodzi tu wcale o jakieś fanaberie, upodobania, próby szukania zawczasu usprawiedliwień, tylko o fizjologię. Moje mięśnie mniej się zakwaszają i dużo lepiej znoszą wysiłek, kiedy na trasie jest stromo, są na niej podbiegi itd. Tymczasem w Vancouver organizatorzy przygotowali mnóstwo prostych. Starałam się zrobić wszystko, co w mojej mocy, by się jakoś do nich przygotować, ale co tu ukrywać - jeśli się czegoś nie nauczysz w ciągu 25 lat życia, to w 26. trudno wszystko przestawiać. Ale się nie poddam (śmiech).
W składzie Pani zespołu zmienili się serwismeni. Odszedł Ulf Olsson, o którym w ubiegłym sezonie mówiło się dużo, i to dobrze, zastąpiła go myśl estońska. Może mieć to jakieś znaczenie?
- Ulf też się mylił, szczególnie w przygotowaniu nart do klasyka. Tymczasem w tej akurat materii Are Mets jest wybitnym specjalistą, przez lata pomagał wielkiemu mistrzowi, swemu rodakowi Andersowi Veerpalu. Jego pomocnik Peep Koidu nie ma tak wyrobionego nazwiska, ale jest szalenie zaangażowany. A to dla mnie jedna z najważniejszych cech, poszukiwanych i wymaganych u ludzi, z którymi współpracuję. Na razie się docieramy, testujemy, wszystko organizujemy. Forma, serce, żelazne płuca do sukcesu przybliżają, ale bez dobrze posmarowanych nart trudno marzyć o sukcesach.
Kolejna przeszkoda - rywalki. Będą mocne, szalenie mocne, szczególnie Kristina Smigun, o której wypowiada się Pani w samych superlatywach.
- Widziałam ją na treningach, wygląda niesamowicie. Wywarła na mnie ogromne wrażenie, boję się jej i wcale nie przesadzam. Rywalek mierzących w najwyższe cele będzie zresztą o wiele więcej. Nie zapominajmy, że w światowej czołówce jest przynajmniej kilka fantastycznych nazwisk, utytułowanych, z wielkimi sukcesami na koncie. Każda z nas spogląda w stronę Vancouver z nadziejami, nie tylko ja.
Wraca Pani czasami myślą do Turynu i olimpijskiego debiutu?
- Jasne, że wracam, ostatnio nawet często rozmawiali o nim ze mną trenerzy innych ekip. Byłam wtedy młodziutka, nieopierzona i przeżyłam tyle skrajnych emocji, radości, smutków, płaczu, że można by nimi obdzielić kilka osób. W Turynie otarłam się niemal o wszystko, nawet o śmierć. Mam nadzieję, że teraz tych ekstremalnych doznań będzie zdecydowanie mniej. Startuję z innej pozycji, jestem inną zawodniczką, ale z tym samym sercem do walki.
Wspominając Turyn, ma Pani przed oczyma raczej wspaniały brązowy medal czy też dramatyczny bieg na 10 km klasykiem?
- Brąz był wspaniały, heroiczny, ale chyba dominują ta niepewność i strach związane z utratą przytomności. Jeśli sportowiec ją traci, a ja straciłam przytomność, nie świadomość, to jakby ocierał się o śmierć. Nie wiedziałam, dlaczego moje serce nagle przestało funkcjonować i ja sama też. Straszne przeżycie, aż przechodzą mnie dreszcze, gdy do nich wracam. Człowiek boi się takich rzeczy.
Wtedy atakowała Pani światową czołówkę, dziś sama wyznacza trendy, rywalki Panią podpatrują, starając się choć trochę poznać tajemnicę Pani sukcesów. To musi być miłe uczucie?
- Wie pan, co jest fajne? Kiedy biegnę i słyszę, jak inni trenerzy mówią do swoich zawodników: "Patrz na Justynę i spróbuj biec jak ona". To są chwile, które dodają mi skrzydeł i uświadamiają, że czegoś dokonałam, do czegoś doszłam.
Poprzedni sezon był jak z marzeń, snów. Kolejny może być podobny?
- Był jak z marzeń. Wszystkie swoje biegi oglądałam po dziesięć razy, oczywiście bardziej pod kątem technicznym, teoretycznym czy taktycznym, niż żeby się napawać, chełpić. Ale coś mi uświadamiały. Takie seanse były też pomocne podczas ciężkich, wyczerpujących treningów. Pokazywały, jak szybko można biec, gdy przeżyje się zajęcia (śmiech). Teraz przed Vancouver czuję pewną bojaźń, respekt, szacunek. Pewnie one zmobilizowały mnie do jeszcze bardziej efektywnej pracy, słyszałam zresztą, jak trener chwalił mnie za pokonywanie zakrętów, zjazdów w Dachstein. Na treningach nogi jednak nie bolą tak bardzo, stres nie jest tak duży, nie odczuwa się żadnej presji i można sobie spokojnie w głowie układać trasę kawałek po kawałku. Na zawodach nie zawsze uda się to zrobić tak, jakby się chciało.
Ma Pani na pewno świadomość, że przed olimpijskim startem na Pani barkach spoczną nadzieje milionów kibiców. Nie sparaliżują?
- Szanuję kibiców, dziękuję im za wielkie wsparcie, ale będę biegła przede wszystkim dla siebie, trenera i drużyny. Biegi to moje życie. Sama od siebie najwięcej wymagam i oczekuję. Spoczywa na mnie odpowiedzialność za ludzi, którzy ze mną pracują, poświęcają swój czas i zdrowie. Gdy przegrywam, przegrywają i oni. Bardzo bym chciała zdobyć kolejny olimpijski medal, ale pamiętajmy o tym, że w historii zimowych igrzysk polscy sportowcy zaledwie siedem razy stawali na podium. Dlatego proszę, nie oczekujcie, że w Vancouver wywalczymy nagle pięć krążków. Mogę tylko obiecać, że wszyscy zrobimy, co w naszej mocy, by zrealizować swe marzenia. Ja chciałabym, stając na olimpijskim starcie, móc powiedzieć, że uczyniłam wszystko, by przygotować się do niego jak najlepiej.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment